W kwietniu minął rok, odkąd zmieniłam pracę. Nie wiem, kiedy to zleciało, bo to był bardzo intensywny rok. W międzyczasie wiele się nauczyłam – o sobie, o pracy i o projektowaniu. Czuję, że w końcu mam wystarczającą próbkę, żeby napisać porównanie pomiędzy dwoma typami firm z branży IT, w jakich dotychczas pracowałam jako UX i Product Designer – software house vs. firma produktowa. Jeśli interesuje Cię poznanie różnicy między tymi dwoma typami firm, to zapraszam do lektury! Ja bardzo ubolewam, że nie trafiłam na wpis tego typu kilka lat temu, fajnie byłoby wiedzieć to, co wiem teraz.
Ten wpis dostępny jest też w wersji audio, w formie podcastu – dostepny jest na Spotify, YouTube i na innych platformach streamingowych 🙂
Uwaga: wpis oparty o moje doświadczenia i subiektywne opinie
Jak zwykle, piszę opierając się o moje własne doświadczenia i przemyślenia. Myślę, że w tym przypadku warto to ponownie powtórzyć. Na moją opinię składa się wiele czynników – do jakiej konkretnie firmy trafiłam, w jakiej kolejności, do jakiego zespołu trafiłam itd. Moje doświadczenia mogłyby być zupełnie inne, gdybym najpierw trafiła do firmy produktowej, a potem do software house’u. Jednak już nigdy nie będę miała okazji tego doświadczyć w tej kolejności, czasu nie cofnę. Warto też pamiętać, że firma firmie nie równa, nawet jeśli są z tej samej kategorii, czy typu firm, to w każdej z nich może być inna kultura, a to może przekładać się na to, jak się w danej firmie pracuje. To, co ma też duży wpływ, to wielkość firmy – inaczej będzie w małym software housie, a inaczej w dużym. To samo z firmą produktową.
Także jak widzicie, jest mnóstwo czynników, które wpływają na to, jak nam się w danym miejscu pracuje. Wolę to zaznaczyć na początku, bo ktoś inny może mieć zupełnie inne doświadczenia i to jest zupełnie w porządku. Ja w tym wpisie skupię się na mojej perspektywie. Jeśli chcecie podzielić się swoimi przemyśleniami, to oczywiście zachęcam do dyskusji w komentarzach.
Znowu mamy 2017 rok
Wsiadamy w wehikuł czasu, jest rok 2017, szukam pierwszej pracy jako UX Designer. Może nie byłam jakoś szalenie zdesperowana, ale zależało mi, żeby zrealizować cel i gdzieś się zaczepić jak najszybciej. Po kilku tygodniach szukania na trójmiejskim rynku pracy, postanowiłam rozszerzyć poszukiwania o stolicę. Te kilka lat wiele zmieniło w branży IT, a szczególnie mocno spopularyzował się zawód UX Designera. 5 lat temu ofert było dosłownie kilka, szczerze mówiąc nie było w czym przebierać.
Wysyłałam CV jak leciało, praktycznie na wszystkie ogłoszenia. Niektóre firmy znałam z nazwy, o innych w życiu nie słyszałam i nie wiedziałam czym się zajmują. W tamtym momencie nie sądziłam, że to ma jakieś znaczenie, myślałam, że praca UX Designera wszędzie wygląda tak samo (spoiler: nie). Miałam sporo rozmów rekrutacyjnych podczas których dowiadywałam się, czym się firma zajmuje. Czasami pokazywało mi to zadanie rekrutacyjne. Na przykład dzięki zadaniu rekrutacyjnemu w jednej z firm zrozumiałam, że nie chcę pracować w branży ubezpieczeń, bo już samo zadanie mnie dobiło 😀 Także niezmiennie, polecam rozmowy rekrutacyjne jako walidację swoich umiejętności i nie tylko.
No więc po kilku miesiącach poszukiwań, rozmów, trudnych decyzji.. dostałam swoją wymarzoną pierwszą pracę! W software housie. Cokolwiek to znaczy.
Software house, cokolwiek to znaczy
Tak więc przeprowadziłam się na drugi koniec kraju i zaczęłam pracę w software housie. Dopiero po zatrudnieniu zaczęłam powoli odkrywać, co to tak naprawdę znaczy i jak wygląda praca w tego typu firmie IT. Jakbym miała to teraz nazwać, to powiedziałabym, że software house to jakby kilka małych firm w jednej firmie. Już rozwijam, o co chodzi!
Software house to jak kilka małych firm w jednej firmie.
Ja
Otóż software house, to firma, która zatrudnia dużą ilość wykwalifikowanych specjalistów – programistów z różnych technologii, projektantów UX/UI, scrum masterów i testerów oprogramowania. Co z nimi robi? Można powiedzieć, że wypożycza ich usługi innym firmom, które takich specjalistów nie mają i nie potrzebują ich na stałe.
Dajmy na to, jest sobie Zdzisław, właściciel kwiaciarni. Zdzisław chciałby mieć stronę internetową, żeby więcej osób dowiedziało się o istnieniu jego kwiaciarni i skorzystało z jego usług dostawy kwiatów pod wskazany adres. Nie potrzebuje mieć dewelopera i designera na stałe w swojej firmie, bo co mieliby robić w kwiaciarni. Potrzebuje ich tylko do konkretnego projektu. No i to jest właśnie idealna potrzeba, z jaką można przyjść do software house’u. Klient przynosi potrzebę biznesową (w tym przypadku aplikacja przeglądarkowa) i sakiewkę pieniędzy, a resztą zajmuje się „producent oprogramowania” (tak tłumaczy się software house na polski, ale moim zdaniem brzmi to kiepsko i średnio oddaje przesłanie). Pracujemy nad projektem kilka miesięcy, a następnie współpraca zazwyczaj się kończy.
Z perspektywy takiego Zdzisława, jest to bardzo wygodne rozwiązanie. Nie musi rekrutować specjalistów, a jak wiemy, to jest proces długi i drogi. Nie musi tracić czasu na wdrażanie nowych osób w meandry swojego biznesu, bo wszystko to odbywa się na maksymalnie kilkudniowych warsztatach. Po prostu zleca wykonanie zadania, bez martwienia się o to, kto mu to będzie robił.
No a taki „producent oprogramowania” właśnie z tego żyje, bo wypożycza swoich specjalistów komuś, kto ich nie ma. Software house dba o rozwój swoich pracowników, o odpowiednią kompozycję zespołów i procesy. Także klient nie musi się martwić o tego typu sprawy. Nie musi się martwić także o to, co się stanie ze specjalistami po skończeniu projektu, bo to nie jego pracownicy. Klient będzie cieszył się swoim produktem i napływem nowych zamówień do kwiaciarni, a programiści i designerzy trafią do kolejnego projektu. Simple as that.
Mnogość, obfitość, rozmaitość
Tak jak już pewnie rozumiesz, w software housie panuje duża zmienność. Albo obfitość różnorodności, czy jako to się teraz mówi 😀 Klienci przychodzą, a kiedy ich potrzeba zostaje zaspokojona odchodzą. Na tym mniej więcej to wszystko polega. Jak to jest pracować w takiej zmienności? Moim zdaniem na pewno ciekawie. Na nudę naprawdę trudno narzekać w takim miejscu.
Średnio co kilka miesięcy trafiałam do nowego projektu. Jedne były ciekawsze, inne mniej. Jedne pozwalały się wyszaleć UI’owo, inne były bardziej UXowe. To, co najbardziej sobie cenię, to możliwość projektowania na różne platformy. W bardzo krótkim czasie mogłam zaprojektować stronę internetową, aplikację przeglądarkową, aplikację mobilną, aplikację na Apple Watcha, a nawet interfejs dotykowy do urządzenia medycznego. Raczej nie byłoby to możliwe, gdybym pracowała w firmie produktowej.
Kolejną świetną rzeczą była możliwość pracowania z różnymi branżami, krajami i klientami. Uważam, że pod tym względem software housy mają ogromną przewagę, szczególnie dla juniorów, bo po prostu można poznać różne możliwości, zanim zwiążemy się z jakąś branżą czy firmą na dłużej. Ja miałam ogromne szczęście pracować w różnych ciekawych projektach, dzięki którym wiele nauczyłam się o wcześniej obcych dla mnie branżach. Ciekawe było także pracowanie z klientami z różnych stron świata, bo to z kolei była okazja do poznania różnych kultur i tego, jak podchodzą do pracy. Wiadomo, klienci bywali różni, nie z każdym współpraca układała się gładko, ale z perspektywy czasu odbieram to jako ciekawą lekcję postępowania w sytuacjach kryzysowych.
Częste zmiany
Te zmiany mają też swoją ciemną stronę. Po pierwsze jest to mocno obciążające, kiedy często trzeba zmieniać kontekst i przeskakiwać między różnymi projektami, branżami, wymaganiami klienta. Bywa to bardzo stresujące. Chociaż wszystko zależy od człowieka, ja się wszystkim stresuję i wkładam dużo serca w swoja pracę, więc może z tego to wynika.
Tempo ponad jakość
Do dużej zmienności dochodzi też drugi stresogenny czynnik – pośpiech. Tutaj wszystko dzieje się szybko. Dlaczego? Bo czas to pieniądz. A tutaj operujemy na ograniczonym budżecie klienta. Kiedy zadeklarujemy się na konkretny zakres projektu w określonym budżecie, zaczyna się wyścig z czasem, bo budżetu musi wystarczyć. Praca każdego z nas kosztuje, a koszt naszej pracy wyznacza, jak długo w danym budżecie możemy pracować dla danego klienta. Zazwyczaj nie są to ogromne kwoty, co przekłada się na ciasne deadliny. Jedna pomyłka, jedna przeszkoda techniczna na drodze może zaważyć o tym, czy dowieziemy to, co obiecaliśmy.
I właśnie z tego powodu, czasu na projektowanie jest naprawdę mało. Ja pracowałam w zespole scrumowym razem z deweloperami, a na dowiezienie jednej funkcjonalności mieliśmy tydzień. Ale to nie znaczy, że na projektowanie był tydzień, oj nie, tydzień był na wszystko. Także na research, wireframy i UI było maksymalnie 2 dni, żeby programiści mieli jeszcze czas to wdrożyć. W takich momentach bardzo docenia się design systemy i gotowe biblioteki komponentów, które przyspieszają pracę zarówno projektantom, jak i programistom. Dzięki mądremu korzystaniu z tego typu zasobów, można więcej czas poświęcić na projektowanie UX.
Wszechstronny designer
Ze względu na dużą różnorodność projektów i jednoczesną dużą rotację, każdy designer musi być tu wszechstronny i elastyczny. W firmie, w której ja pracowałam, nie było podziału na specjalizacje. Każdy projektant musiał być gotowy poprowadzić warsztaty z klientem, stworzyć architekturę informacji, zrobić research, przygotować wireframy, a także opracować UI i w razie potrzeby stworzyć prototyp.
Oczywiście ma to swoje plusy i minusy. Dla mnie największą zaletą było to, że mogłam się przekonać na własnej skórze, co mnie najbardziej kręci w projektowaniu, w których elementach procesu czuję się najlepiej, a które powodują u mnie frustrację. Tak właśnie odkryłam, że lubię projektować UI, ale nie jestem w stanie tego robić pod dużą presją czasu, bo moja kreatywność potrzebuje dłuższej chwili, żeby się rozkręcić. Za to łączenie kropek, rysowanie schematów, rozwiązywanie problemów na styku designu i biznesu, to coś, co przychodzi mi naturalnie i daje mi bardzo dużo satysfakcji. Czy dowiedziałabym się tego wszystkiego pracując jako UX designer? Pewnie nie..
Szybki rozwój i za szybko wbity ostatni level
Przy takiej dynamice pracy i szerokim wachlarzu wykorzystywanych umiejętności, nic dziwnego, że proces rozwoju także przebiega szybko. Z każdym projektem byłam w stanie „odhaczyć” kolejne umiejętności na skill matrixie, co przybliżało mnie do podwyżki i awansu. Przejście od zupełnego juniora do seniora zajęło mi 3 lata. To bardzo szybko, ale jednocześnie uważam, że było to zasłużone. Faktycznie udało mi się spełnić wszystkie wymagania, czułam się pewnie w tym co robiłam i byłam w stanie pomagać innym.
Jednak.. miałam takie dziwne uczucie. Oczywiście ogromna satysfakcja, że udało mi się zrobić taki ogromny progress w 3 lata, a z drugiej strony, czułam jakbym przeszła grę za szybko. Znacie to uczucie? Serial się kończy, nie wiadomo czy będzie kolejny sezon i co teraz ze sobą zrobić. Dziwnie się czułam, bo wyglądało na to, że od seniora w górę już nikt tego nie zaplanował i teraz trzeba samemu szukać sobie opcji rozwoju, a to mogło oznaczać, że najbliższy awans na kolejny „level” nie nastąpi tak szybko.
Przydają Ci się moje wpisy?
Jest prosty sposób, żeby powiedzieć „Merci, że jesteś tu” – możesz jednorazowo wesprzeć moją działalność, stawiając mi wirtualną kawkę i tym sposobem doceniając moją pracę. Dziękuję!
Nowy rozdział – firma produktowa
Przyznam szczerze, że po 4 latach pracy w software housie byłam wykończona. Seniorstwo udzieliło mi się tak bardzo, że aż posiwiałam. Jednocześnie miałam to nieznośne poczucie za szybko skończonej gry i braku perspektyw co dalej. Widziałam, że nie odkryłam jeszcze wszystkiego w projektowaniu i coś za szybko to wszystko się kończy.
No to co, emeryturka?
Oferta z firmy produktowej przyszła w idealnym momencie i wyciągnęła mnie z beznadziejnej sytuacji. Zobaczyłam światełko w tunelu i bynajmniej nie był to nadjeżdżający pociąg. Pamiętam reakcję znajomych z branży, którzy zgodnie twierdzili, że przejście z software house’u do firmy produktowej, to naturalny krok w rozwoju, a może nawet swego rodzaju emerytura. Podobno praca w produkcie miała być odpoczynkiem, sielanką i ogólnie to koniec z przepracowywaniem się. Podobno… Oczywiście kontrast był ogromny i nie sposób zauważyć, że życie w firmie produktowej toczy się wolniej, ale uważam, że słowa o emeryturze były zdecydowanie przesadzone. Tutaj też się dużo dzieje i trzeba nadążać.
Wszyscy mają ten sam cel
To, co jako pierwsze rzuciło mi się w oczy, to że w firmie produktowej wszyscy mamy ten sam cel. Jest oczywiście wiele zespołów, gdzie każdy jest skoncentrowany na czymś innym – na przykład podział na funkcjonalności lub etapy lejka sprzedażowego, ale wszystkim przyświeca wspólny cel, wszyscy myślimy na co dzień o tym samym użytkowniku i tym samym produkcie.
Jak już wspominałam wcześniej, w software housie wyglądało to nieco inaczej. Praktycznie każdy zespół pracował dla innego klienta, nad innym produktem. Także tam wymiana informacji między zespołami nie była taka ważna, bardziej w formie ciekawostek niż konieczności. W firmie produktowej komunikacja odgrywa ogromną rolę, a kiedy zaczyna zawodzić, może skończyć się chociażby stratą czasu na dublowanie funkcjonalności, bo zespoły nie dogadały się, że mają ten sam pomysł w tym samym czasie.
Jakość
Kolejną rzeczą, którą odczułam szybko, był przeskok z nastawienia na szybkość dostarczania, na jakość. Oczywiście czas nadal ma znaczenie i nikt sztucznie nie wydłuża procesów, ale nie jest to już taki wyścig z czasem, jaki miałam wcześniej. Tu ważna jest jakość – pracujemy nad swoim produktem, podpisujemy się pod nim, nie ma miejsca na buble i niedoróbki, bo to się może skończyć utratą użytkowników.
Przekłada się to także na czas dostarczania i procesy. Już nie pracuję w szalonym tempie dostarczając projekty w jeden dzień, czując oddech deweloperów na karku. To jest zupełnie inny standard pracy, kiedy można poświęcić dwa tygodnie na zrozumienie problemu, research, postawienie hipotezy, badania użyteczności. Dzięki temu czuję, że wykorzystuję w pełni swoje umiejętności i dostarczam najwyższą możliwą jakość rozwiązania. Mimo że nadal jest to w duchu agile i MVP!
Stabilizacja
Z mojej perspektywy, jako product designera, oznacza to stabilizację i czas na rozwój umiejętności. Po pierwsze mogę w pełni wykorzystać umiejętności, ale także mam czas na próbowanie nowych rzeczy i eksperymentowanie. To dla mnie bardzo cenne, szczególnie po tej gonitwie po odhaczaniu kolejnych celów rozwojowych, byle jak najszybciej awansować. Teraz nie tylko mogę skupiać się na nowych umiejętnościach, ale też w końcu zgłębiać te, które wcześniej pośpiesznie „odhaczyłam”.
To, co daje mi też duży komfort, to praca w jednym zespole i skupienie się na konkretnym obszarze. Już nie muszę co kilka miesięcy poznawać na nowo produktu i nowych ludzi w zespole. Dzięki temu staję się ekspertem w konkretnym obszarze i w końcu wyleczyłam się z kompleksu, że nie wiem wszystkiego.
Nowe wyzwania
Oczywiście, nie zrozumcie mnie źle, ja nie trafiłam do raju czy na designerską emeryturę. Już zrozumiałam, że nie ma firm idealnych. W każdym miejscu pracy, kiedy mija „miesiąc miodowy” (zazwyczaj to pierwsze kilka miesięcy), zaczynamy dostrzegać wady i niespójności. Moim osobistym wyzwaniem było zmierzenie się z zupełnie innym stylem i tempem pracy. Tak jak już wspominałam, tu większe nastawienie jest na jakość, niż na szalone deadliny, więc musiałam się przestawić i dostosować do nowych standardów. Mimo, że zmiana jest zdecydowanie na lepsze, to musicie uwierzyć, że nie tak łatwo było przestawić głowę.
To, co także bym zaliczyła do swojakich wyzwań, to komunikacja. Wcześniej o tym nie myślałam, ale pracując dla klienta w software housie, musiałam się głównie komunikować ze swoim zespołem i klientem, czyli zazwyczaj około 5-10 osób. Cała reszta firmy mogła mnie nie obchodzić. W sensie wiadomo, z czysto towarzyskich powodów można było się wymienić ploteczkami przy kawie, ale nie było moim obowiązkiem wiedzieć, co się dzieje w innych zespołach. W firmie produktowej jednak ta komunikacja jest konieczna, bo mimo że każdy zespół pracuje nad swoją małą częścią, to jakby nie było, składa się to na koniec w jeden wspólny user experience, a zmiana w jednym miejscu może pociągać za sobą zmiany w innych częściach systemu. Brak komunikacji może być bardzo kosztowny.
Syndrom oszusta
Moja głowa zrobiła problem jeszcze z jednej sprawy, która wydawała mi się ogromną szansą, a finalnie zajęło mi rok, zanim nauczyłam się z tego korzystać. O czym mowa? O seniorskim towarzystwie, bowiem pracuje z ludźmi niesamowicie doświadczonymi w branży oraz w pracy w tej konkretnej firmie. Powinnam się cieszyć, że mam się od kogo uczyć, a ja tymczasem trafiłam prosto pod skrzydła syndromu oszusta. Wpadłam w kompleksy, że oni tyle potrafią, a ja taki tam senior z software housu ledwo co liznęłam cokolwiek. O moich doświadczeniach z syndromem oszusta po 5 latach w branży pisałam już w tym wpisie, jeśli interesuje Cię ten temat, to zapraszam do lektury.
Podsumowanie
Software house | Firma produktowa |
---|---|
Szybkość i ilość | Jakość |
Częste zmiany projektu | Stabilizacja |
Praca nad usprawnieniem procesu projektowania | Praca nad usprawnieniem produktu, optymalizacja |
Szeroki rozwój | Możliwość specjalizacji i pogłębiania wiedzy |
Podsumowując, mając tą samą rolę UX Designera, w każdej firmie codzienna praca może wyglądać zupełnie inaczej. Różny będzie styl pracy, ale także zakres obowiązków.
Z perspektywy czasu widzę, że nieświadomie wybrałam dobrą drogę. Praca w software housie pozwoliła mi rozeznać się w branży, poznać różne możliwości i przede wszystkim zdobyć sporo doświadczenia. Z kolei praca w produkcie dała mi możliwość pogłębienia wiedzy w obszarach, które mnie interesują.
Gdybym miała komuś coś doradzić, to uważam, że naprawdę warto spróbować pracy w software housie na początku pracy jako UX czy UI Designer, mimo że jest to bardzo wymagające. Więcej na temat blasków i cieni pracy w software housie pisałam w tym wpisie.